Dziewięć lat temu zmarł prof. Władysław Panas
Profesor Władysław Panas (28 marca 1947, Dębica – 24 stycznia 2005, Lublin), od 1999 roku kierownik Katedry Teorii Literatury Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, wybitny badacz i interpretator twórczości Brunona Schulza, inicjator i patron wielu przedsięwzięć schulzowskich, regionalnych i międzynarodowych, tak w Lublinie jak i w Drohobyczu, doktor honorowy Państwowego Uniwersytetu Pedagogicznego im. Iwana Franki w Drohobyczu. Dla „schulzoidów” nie tylko z Lublina – mistrz i przewodnik, pomocny i krytyczny nauczyciel. Analizował twórczość Brunona Schulza odnajdując w niej, tak w prozie jak i w pewnych rysunkach, zbieżności z kabalistyczną doktryną Izaaka Lurii (1534-1572), w tym w tej jej części, która mówi o restytucji upadłego i rozbitego świata. Lecz nie negował innych perspektyw analitycznych. Uważał, że powinnością i zadaniem schulzologów i pasjonatów twórczości autora „Sklepów cynamonowych” jest wspieranie „sprawy” Schulza w Drohobyczu. Dlatego kiedy tylko mógł, i kiedy była potrzeba, przyjeżdżał do Drohobycza, był wielkim przyjacielem tego miasta. Łączył interpretację z kreacją. Był autorytetem i naukowcem, który pozostał bez uczniów. Autor m.in. książek: „Księga blasku. Traktat o kabale w prozie Brunona Schulza” (1997), „Bruno od Mesjasza. Rzecz o dwóch ekslibrisach oraz jednym obrazie i kilkudziesięciu rysunkach Brunona Schulza” (2001) i „Willa Bianki. Mały przewodnik drohobycki dla przyjaciół” (2006). Doktor honorowy Państwowego Uniwersytetu Pedagogicznego im. Iwana Franki w Drohobyczu (Ukraina). Pochowany na cmentarzu przy ul. Lipowej w Lublinie.
Portal Ośrodka „Brama Grodzka – Teatr NN” w Lublinie przygotował bogate kompendium wiedzy o Profesorze. Zobacz: http://tnn.pl/pm,162.html
WŁADYSŁAW PANAS: BRUNO SCHULZ ALBO INTRYGA NIESKOŃCZONOŚCI /fragment tekstu wygłoszonego 19 listopada 2003 roku na uroczystości otwarcia tzw. Wersji wstępnej muzeum Brunona Schulza w Drohobyczu/.
Kiedy patrzymy na życie i dzieło Brunona Schulza dzisiaj, sto jedenaście lat od jego urodzin i sześćdziesiąt jeden lat od jego śmierci, kiedy spojrzeniem obejmujemy to wszystko, co się w tym czasie z nim i z jego twórczością działo, co się aktualnie dzieje i co będzie się nadal działo – jestem o tym przekonany, chociaż nie przypisuję sobie proroczych zdolności – nie sposób oprzeć się wrażeniu, że mamy do czynienia z czymś, co Emmanuel Lévinas nazywał „intrygą Nieskończoności”. Jak bowiem inaczej objaśnić ten ciąg faktów i wydarzeń, które układają się w jakąś wielką i tajemniczą fabułę co stale rozwija się i transformuje w coraz to nowe, wcześniej nieznane – jakby powiedział Schulz – dymensje? Fabuła ta, zatytułowana oczywiście „Bruno Schulz”, jest niezmiernie gęsta i skomplikowana. Są w niej wstrząsające antycypacje i osobliwe prawidłowości, które przybierają kształt rozmaitych figur. Wśród jej licznych rozgałęzień nie brakuje wątków dramatycznych i sensacyjnych, nawet kryminalnych. Nie wolna jest też od pierwiastków proweniencji wyraźnie mitologicznej. A przez całe jej terytorium przebiega linia frontu, gdzie ścierają się przeciwstawne siły i toczy się walka o najwyższą stawkę. W ogóle kontrast wydaje się jedną z głównych zasad organizujących tę niekończącą się opowieść.
Moja relacja dotyczy tylko tego, co dzieje się niejako na marginesie jego sztuki. Jeśli te wszystkie marginesowe zdarzenia nałożymy na świat podstawiony w tej sztuce, otrzymamy przybliżone wyobrażenie o fenomenie Brunona Schulza, który cechuje między innymi nieskończona wręcz zdolność do wyłaniania z siebie wciąż nowych i nowych, i nowych historii. Przecież nic się nie zmieniło: zewnętrzna biografia, jak była uboga, tak i pozostała uboga w wydarzenia, twórczość, jak była szczupła, tak i pozostała szczupła. Skąd ten nadmiar, skoro widać same ograniczenia? Nie mam lepszej hipotezy niż hipotezę o intrydze Nieskończoności. Nie mam lepszego obrazu, któryby tę sprawę nieco bardziej poglądowo objaśniał, niż obraz wyjęty z Wiosny. Przytoczę go na zakończenie mojej wypowiedzi:
„Widziałem raz prestidigitatora. Stał on na estradzie szczupły, ze wszech stron widoczny, i demonstrował swój cylinder, ukazując wszystkim puste jego i białe dno. W ten sposób zabezpieczywszy swą sztukę ponad wszelką wątpliwość przed podejrzeniem oszukańczych manipulacji, zakreślił pałeczką w powietrzu splątany swój znak magiczny i natychmiast zaczął z przesadną precyzją i naocznością wywlekać laseczką z cylindra wstążki papierowe, kolorowe wstążki, łokciami, sążniami, na koniec kilometrami. Pokój napełniał się tą kolorową szeleszczącą masą, stawał się jasny od tego stokrotnego rozmnożenia, od spienionej i lekkiej bibułki, od świetlanego spiętrzenia, a on nie przestawał wywlekać tego nie kończącego się wątka, mimo przerażonych głosów, pełnych zachwyconego protestu, okrzyków ekstazy, spazmatycznych płaczów, aż w końcu stawało się jasne, jak na dłoni, że go to nic nie kosztuje, że czerpie tę obfitość nie z własnych zasobów, że mu po prostu otworzyły się źródła nadziemskie, nie podług ludzkich miar i rachub.”
KS. ROMUALD JAKUB WEKSLER-WASZKINEL
HOMILIA WYGŁOSZONA PODCZAS POGRZEBU W KOŚCIELE AKADEMICKIM KUL-U, "AKCENT" 2005, NR 1 Kogo żegnamy? Skąd przyszedł? Co nam pozostawił? [...] Martin Buber w swoich opowiadaniach o nauczaniu chasydów pisze o rabbim Bunamie, który zwykł opowiadać historię o rabbim Ajzyku, synu rabbiego Jankiela z Krakowa. Przeżył on wiele lat w ubóstwie, co jednak nigdy nie zachwiało jego wiary w Boga. Aż wreszcie przyśniło mu się, że ktoś nakazuje mu szukać skarbu w Pradze, pod mostem wiodącym do pałacu królewskiego. Gdy ten sen powtórzył się trzykrotnie, rabbi Ajzyk naszykował się do drogi i wyruszył do Pragi. Ale mostu strzeżono w dzień i w nocy, więc rabbi Ajzyk nie odważył się nawet kopać. Mimo to każdego ranka przychodził w okolice mostu i spacerował aż do wieczora. W końcu zauważył go dowódca strażników i grzecznie spytał, czy czegoś szuka lub na kogoś czeka. Rabbi Ajzyk opowiedział wtedy sen, który go przywiódł z daleka. Dowódca wybuchnął śmiechem: „A więc w pogoni za snem zdarłeś, biedaku, buty, by się tu dostać! Gdybym ja wierzył w sny, musiałbym pojechać do Krakowa, bo raz mi się przyśniło, że mam wykopać skarb pod piecem pewnego Żyda, Ajzyka, syna Jankiela. Tak, tak właśnie się nazywał: Ajzyk, syn Jankiela. Już sobie wyobrażam, jak by to wyglądało. Musiałbym stukać do wszystkich drzwi, bo tam połowa Żydów ma na imię Ajzyk, a druga połowa Jankiel." I znowu zatrząsł się ze śmiechu. Rabbi Ajzyk pożegnał go, wrócił do domu, wykopał skarb spod pieca i wybudował synagogę, zwaną „Bóżnicą rabbiego Ajzyka i rabbiego Jankiela". Opowiadanie Martina Bubera było mi potrzebne, by potwierdzić, iż spotkanie z Lublinem tego, którego dziś z żalem żegnamy, nie było przypadkowe. W Lublinie nie ma już żadnej synagogi i prawie nie ma już Żydów. Ale to właśnie śp. profesor Władysław Panas odkrył „skarb" Lublina; przede wszystkim żydowskiego Lublina, którego już nie ma. Ów „skarb" odkrył nie pod piecem jakiegoś tajemniczego domu. Odkrył go poniekąd w popiele, który strawił żydowski świat. Profesor Panas tenże świat poniekąd przywrócił do życia. A przywracając przestrzeń, w której żył Widzący z Lublina, on sam stał się Widzącym Lublin. Pisał: „Bo jak inaczej można mówić i słuchać, pisać i czytać o Widzącym, jeśli samemu się nie widzi? Wszak idzie o widzenie, patrzenie, dostrzeganie, o niezwykły fenomen widzenia, o mistykę, o kabalistykę. Takie widzenie, które, patrząc na widoczne, widzi także to, co niewidoczne. O takie patrzenie, które w przypadkowym dostrzega pewien porządek. Chodzi o takie oko, które słyszy, i o takie ucho, które widzi." O jakże dziś, z głębi serca dziękujemy Ci, kochany Profesorze i Przyjacielu za Twój „wzrok i słuch", za Twoją wrażliwość, która przywróciła do życia „skarby" Lublina, których już nie ma. Ale przecież nie tylko żydowski świat przywróciłeś do życia. To są ważne „skarby", które wydobyłeś, które nam zostawiasz, ale to nie wszystko. Jest jeszcze olbrzymi obszar badań nad literaturą polsko-żydowską i żydowsko-polską. Nazwałeś tę literaturęostatnim gettem żydowskim w Polsce. Dlaczego gettem? - Bo na zawsze „oddzielone murem języka, zasiekami treści"; bo słowa, bo sensy, niesione przez słowa, łączą i zarazem dzielą; bo potrzeba „myślenia z wnętrza różnicy, która jest spotkaniem". Najtrudniejszym było, najtrudniejszym jest, pisanie o zagładzie, o szoah. Jest ono, tak sądzę, niezwykle ważnym zadaniem, zobowiązaniem wręcz wobec niewinnie unicestwionych. Wsłuchajmy się w zakończenie tekstu Władysława Panasa, zatytułowanego Zagłada od Zagłady: „Emmanuel Lévinas powiada, że twarz Innego formułuje pod naszym adresem żądanie. Czego domaga się? »Aby go nie zostawić samego. Odpowiedź: oto jestem. Moja przytomność, może daremna, jest jednak bezinteresownym aktem przytomności i odpowiedzialności za bliźniego. Odpowiedzieć: oto jestem, już jest spotkaniem z obliczem«. Literatura polska odpowiada na to wezwanie trzykrotnym - Jestem. Julian Stryjkowski wyznaje, że pisząc na tematy żydowskie mówi: Jestem. Bo jest się - przyznając się do siebie. Andrzej Szczypiorski wPoczątku zezwala Polakowi, który pomógł przechować dziecko żydowskie, powtarzać sobie: Jestem. Bo jest się - przyznając się do Innego. Jerzy Ficowski w wierszu Twoje matki obie wkłada w usta kobiety, która miała dwie matki - żydowską i polską - słowo Jestem. Bo jest się - przyznając się do obydwu. Ze świata szoah rozlega się głos: Gdzie jesteś?" Ze świata SZOAH rozlega się głos. Gdzie jesteś? Jakże to ważne - wciąż ważne - pytanie również dla nas tu zgromadzonych na ceremonii pożegnania, która ma miejsce w parę dni po ceremonii pogrzebu śp. Jana Nowaka-Jeziorańskiego i po uroczystych obchodach sześćdziesiątej rocznicy wyzwolenia obozu śmierci Auschwitz-Birkenau. To też przypadek? Ów głos ze świata szoah wciąż się rozlega. To nie przypadek! Umiłowani Siostry i Bracia, śp. profesor Władysław Panas, wiemy skąd i po co tu przyszedł. Trochę wiemy - usiłowałem to przybliżyć - co nam zostawił. Widzący Lublin ukazał niewidoczne „skarby" i zostawił swoje teksty pełne niezwyczajnego blasku. [...] Z perspektywy ołtarza i Eucharystii przedziwnie - zaprawdę przedziwnie - brzmią słowa śp. Władysława, Widzącego Lublin: Dopiero z nieba - i tylko z nieba - widać tę przedziwną osobliwość Miasta. (...). To, o czym mówię, może zobaczyć każdy bez wyjątku, każdy, kto ma oczy do patrzenia, ale pod warunkiem, że będzie patrzył z niebieskiego punktu widzenia. Z ziemi nic nie widać.Odczytując te słowa z perspektywy ołtarza, z perspektywy Eucharystii, odnajdujemy w nich już nie magię Lublina, ale rzeczywistość, o której pisał Jan Apostoł w księdze Apokalipsy: „ujrzałem niebo nowe i ziemię nową, (...). I miasto Święte - Jeruzalem Nowe - ujrzałem, (...). I usłyszałem donośny głos mówiący od tronu: «Oto przybytek Boga z ludźmi; i zamieszka wraz z nimi i będą oni Jego ludem, (...). I otrze z ich oczu wszelką łzę, a śmierci już odtąd nie będzie»". Żegnając śp. profesora Władysława Panasa, wierzymy, że się kiedyś spotkamy w przemienionej rzeczywistości nowego nieba i ziemi nowej. Żywimy nadzieję, że spotkamy tam - w przemienionej rzeczywistości - Widzącego z Lublina i rzesze jego uczniów, Widzącego Lublin Władysława z Dębicy koło Kołobrzegu w rozmowie z Brunonem Schulzem z Drohobycza; spotkamy tam naród Mesjasza i Mesjasza narodów. Amen.
|